Dziś będzie o tym, jak zawalać sprawy i przeżyć.
Tekst na ten sam temat popełniła ostatnio Kya [1]; zachęcam do przeczytania, ponieważ są tam same dobre i prawdziwe rzeczy. Tym niemniej czuję się upoważniony do napisania postscriptum. To jedna z niewielu dziedzin, w których mam bogate, długoletnie i udokumentowane doświadczenie, więc nie muszę silić się na besserwisserstwo. Jednocześnie, “#include <stddisclaimer.h>”: całość jest pisana wyłącznie z mojej perspektywy. Będę pisał o sprawach trudnych dla mnie, bazując na moich własnych odczuciach i opiniach. U mnie działa, ale jakkolwiek wydaje mi się to sensowne, niekoniecznie musi działać dla kogokolwiek innego. Ludzie są różnie skonstruowani.
Istotą zawalania jest zaszkodzenie komuś. Świadome czy nie, bardziej lub mniej brzemienne w skutki – spieprzyłeś, jeśli czyjaś sytuacja jest gorsza niż była albo powinna być. Tym kimś możesz być Ty sam albo ktoś inny. Pół biedy, jeśli to Ty sam: na przykład przez lenistwo oblałeś egzamin albo dostałeś zupełnie niepotrzebny, bezsensowny mandat za niezdjęcie w porę nogi z gazu w zabudowanym. Wtedy jest łatwiej powiedzieć „trudno” i wziąć to na klatę. Wtedy masz pełny obraz sytuacji i uczucia nikogo innego nie wchodzą w zakres problemu. Możesz podziękować tylko samemu sobie i tylko z samym sobą to przepracować.
Zatem reszta notki będzie poświęcona wyłącznie przypadkowi B: zaszkodziłeś komuś innemu. To mogą być rzeczy zupełnie różnego kalibru: może na przykład nastąpiłeś komuś na stopę, przez co druga osoba odczuwa ból fizyczny. Może zgubiłeś czyjąś własność. Może zapomniałeś o umówionym spotkaniu. Może powiedziałeś coś, co sprawiło drugiej osobie ból. Może nie wywiązałeś się z danej komuś obietnicy. Może wprowadziłeś kogoś w błąd. Może nadużyłeś czyjegoś zaufania. Może to zaufanie nadszarpnąłeś albo zrujnowałeś zupełnie.
Przychodzi wtedy taki moment, kiedy sobie z całą mocą uświadamiasz konsekwencje tego, co zrobiłeś (albo czego nie zrobiłeś). W takich chwilach w umyśle pojawia się emocja, którą można zwerbalizować w kilku słowach: o kurwa. O żeż kurwa. KURWA MAĆ.
Spoglądasz na świat i na siebie oczyma drugiej osoby i dociera do ciebie, co mniej więcej musi czuć i myśleć na Twój temat. Przecież to nie jest tak, że chciałeś spieprzyć, że to wynika ze złej woli. Nie powinno być źle, a jednak jest. Twój mózg podsuwa Ci obrazy sprzed dnia, sprzed godziny, kiedy wszystko było po staremu, kiedy wszyscy byli spokojni i kiedy nie czułeś jeszcze tej guli, która teraz rośnie Ci w gardle.
Dochodzimy teraz do momentu, w którym należy tę gulę nazwać po imieniu. Ona się nazywa „poczucie winy”.
Poczucie winy jest bodaj najbardziej bezsensowną emocją, jaka istnieje. Trzeba to sobie uświadomić co najmniej kilka razy. Poczucie winy łatwo eskaluje, otwierając ślepą uliczkę wiodącą stromo w dół na łeb na szyję i kończącą się zimnym, twardym murem, z którego trudno wdrapać się z powrotem tam, gdzie się było, a przecież trzeba, bo życie toczy się dalej. Poczucie winy do niczego nie prowadzi, nie sprawia, że komukolwiek jest od niego lepiej. Ani Tobie, ani osobie, której zaszkodziłeś. Zwłaszcza tej drugiej osobie.
Bardzo łatwo jest o tym zapomnieć. Paradoksem jest, że poczucie winy jest emocją niezwykle egoistyczną, skupiającą uwagę głównie na sobie. Częścią poczucia winy jest chęć zaprowadzenia sprawiedliwości i ukarania osoby odpowiedzialnej, czyli Ciebie. Organizm wprowadza to w życie natychmiast, obniżając poziom serotoniny i produkując duże ilości kortyzolu. Równocześnie zaczynasz zastanawiać się, jak sobie zaszkodzić. W patologicznych sytuacjach przybiera to postać zadawania sobie fizycznego bólu, który z Twojego punktu widzenia ma tę zaletę, że ściąga uwagę na sobie i odciąga ją od stricte psychicznej części poczucia winy.
I w całym tym autodestrukcyjnym mechanizmie druga osoba gdzieś się gubi. Trzeba to przepracowywać, zamieniając poczucie winy na świadomość tego, że się spieprzyło. Sama bezemocjonalna świadomość jest w porządku, bo dowodzi istnienia jakiegoś kręgosłupa moralnego, sprawia, że nie olewasz sprawy, ale przyjmujesz ją i mówisz: „OK, przejdźmy do następnego kroku”.
A do następnego kroku trzeba przejść jak najszybciej. Jest nim naprawienie szkody, jeśli to możliwe. Tu pojawia się kolejna pułapka, w którą łatwo wpaść, a mianowicie działanie pod wpływem impulsu i bez zastanowienia. Nigdy nie wolno pozwolić sobie na luksus niemyślenia. Na ogół ma się wystarczająco dużo czasu, żeby uspokoić się i trzeźwym okiem ocenić sytuację i dalsze perspektywy jej rozwoju, i to najlepsze, co można wtedy przedsięwziąć. Odpowiedzieć sobie na pytania: co możesz zrobić? Co powinieneś zrobić?
Jeżeli jednym ze skutków sytuacji jest wywołanie u drugiej osoby negatywnych emocji, jak złość, smutek albo rozgoryczenie, to trzeba wczuć się w oczekiwania danej osoby. Czy oczekuje natychmiastowych wyjaśnień? Czy nie ma ochoty na rozmowę? Często, wbrew chęci działania, dobrym pomysłem jest odsunąć się i odczekać. Natężenie emocji maleje hiperbolicznie z czasem. Kiedy da się okrzepnąć odczuciom i przemyśli sprawę na spokojnie (kluczowe pytania: co doprowadziło do takiej sytuacji? co można było zrobić, żeby jej uniknąć? co można zrobić, żeby to się nie powtórzyło?), szczera rozmowa jest potem znacznie łatwiejsza. Co nie znaczy, że nie jest trudna.
W ogóle jeśli ma się problem z wkręcaniem się w poczucie winy, to wyplątanie się z tego jest szalenie trudne. Nawet jeśli jest się świadomym wszystkich tych mechanizmów, o których wyżej, umysł łatwo wpada w znane od lat koleiny i aktywne przeciwdziałanie im wymaga dużo wysiłku. Trudne jest nawet radzenie sobie z reminiscencjami. Użyłem wcześniej metafory hiperboli: ona jest asymptotyczna do zera, ale nigdy tego zera nie osiąga. Emocje przygasają, by w końcu przejść w stan uśpienia, ale zapamiętujemy je i potrafimy je wyindukować z powrotem. Takie wspomnienie potrafi po wielu latach niespodziewanie wylecieć zza krzaka jak szerszeń i boleśnie użądlić. To się może zdarzyć zawsze i jest częścią długofalowych konsekwencji naszych działań. Warto wtedy pamiętać, że Ty-z-przywołanego-czasu i Ty-teraz to nie jest ta sama osoba; jesteś teraz w innym punkcie czasoprzestrzeni, z nowym bagażem doświadczeń, już to przerobiłeś i wystarczy.
Jeżeli zdarza Ci się zrobić coś głupiego i stwierdzasz: „nie mam pojęcia, dlaczego zachowałem się tak a tak”, to można to uznać za mentalny glitch, niewłaściwy sygnał przetransportowany przez sieć neuronów w Twoim mózgu, wywołany promieniowaniem kosmicznym albo czymś równie incydentalnym. Zdarza się, trudno, nie ma się czym przejmować. Ale jeżeli podobna sytuacja ma miejsce po raz drugi, trzeci, piąty, dziesiąty, to hipotezę o przypadkowości należy odrzucić. Mamy do czynienia z pewnym schematem. W sytuacji, kiedy za dziesiątym razem nadal nie wiesz, co powoduje takie Twoje zachowanie, to rada jest jedna: trzeba szukać głębiej. Rozwiązanie istnieje, być może zakopane gdzieś głęboko w podświadomości, ale jest.
Znalezienie go w takiej sytuacji bywa cholernie trudne. Oczywiście, że nie jest łatwe: gdyby było, to dokopałbyś się do niego już dawno. Efektem ubocznym dodatkowo utrudniającym zadanie jest, że poziom trudności gry „zwalcz poczucie winy” zostaje podkręcony do poziomu extremely hard (a znajoma gula w gardle, za każdym razem większa, przybiera werbalną postać „kurwa, znowu”). Ale nawet na takim poziomie ta gra jest wygrywalna. Nie znam żadnego kodu w rodzaju “IDDQD”, który by znacznie ułatwiał zadanie, ale mogę się podzielić pewnymi zaobserwowanymi wzorcami.
„Nie wiem” bywa podświadomym skrótem myślowym na „nie chcę wiedzieć” albo „boję się wiedzieć”. Często jest tak, że pod spodem kryją się niezaspokojone potrzeby albo niespełnione pragnienia, z których nie zdajemy sobie sprawy. To właśnie w nich ma źródło wiele naszych działań, jeśli nie wszystkie. Jesteśmy znacznie mniej racjonalnymi zwierzętami, niż nam się wydaje. Chata Wuja Freda [2] zilustrowała to lepiej, niż jestem w stanie wyrazić.
Przekładając to na konkretny sposób myślenia: wróć jeszcze raz pamięcią do chwili sprzed popełnienia głupoty. Ale tym razem, zamiast na owej głupocie, skup się na sobie. Jak przebiegał Twój proces myślowy w tamtym momencie? Jak się czułeś? Czy to, jak się czułeś, miało wpływ na Twoje zachowanie? Jeśli tak, to co doprowadziło do tego, że czułeś się tak, a nie inaczej? Jakie były Twoje oczekiwania wobec świata? Jeżeli przypomnisz sobie te rzeczy, zrekonstruujesz sytuację, przeanalizujesz ją i przystawisz do poprzednich wystąpień problemu, to jest szansa, że zarysuje się jakaś hipoteza. To już jest coś, z czym możesz dalej pracować: obmyślać sposoby weryfikacji, planować i wprowadzać w życie zmiany.
Dodatkowym, kluczowym warunkiem powodzenia tego podejścia jest bycie zupełnie szczerym ze sobą. To samo w sobie jest bardzo trudne: jesteśmy ekspertami w oszukiwaniu samych siebie i robimy to tym częściej, im bardziej przyznanie się do czegoś przed samym sobą zmieniłoby naszą rzeczywistość. Jest to temat-rzeka, na który można by napisać nie tylko osobną notkę, ale całe tomy.
Pomaga też przegadanie sprawy z drugą osobą. Jeżeli masz tendencje do recydywy, to najprawdopodobniej za każdym razem ta sama osoba obrywa od Twojego zachowania, a w takim razie zapewne nie jest to ktoś dla Ciebie zupełnie obcy, zna Cię i może powiedzieć pewne rzeczy na temat Twojego zachowania. Znowu, trzeba podchodzić do tego z wyczuciem, taktem i we właściwym czasie, żeby nie pogarszać. Tym niemniej pytanie „słuchaj, to już któryś raz, a ja zupełnie nie wiem, co się ze mną dzieje, może masz jakiś pomysł?” jest zasadniczo bardzo pozytywnym sygnałem. Choćby dlatego, że pokazuje, że masz świadomość problemu i aktywnie starasz się coś na niego poradzić. A to już bardzo dużo.
Feedback, który można dostać z takiej rozmowy, może być niesamowicie pomocny. Spojrzenie na siebie z pozycji kogoś innego jest świeże i nieobciążone schematami, których koleiny mamy wydrążone w mózgu na tyle głęboko, że potrafią zupełnie przesłonić oczywistości. Więcej: można poznać oczekiwania drugiej strony. Jeżeli to się uda, to znika element niepokoju spowodowany niepewnością o to, czy podejmujemy właściwe akcje naprawcze.
Odwróćmy teraz kamerę. Gdyby to mnie czyjeś działanie wyrządziło krzywdę, to jak chciałbym rozmawiać z tą osobą? Jak pomóc komuś rozwiązać problem, a jednocześnie nie zmuszać się do nienaturalnie miłego zachowania, zamiatania własnych emocji pod dywan i udawania, że nic się nie stało?
Podpatrzyłem to u Johna Lee w „Facing the Fire” (książka jest bardzo, hm, taka sobie, ale ta konkretna wskazówka jest warta zapamiętania i stosowania): unikałbym wyrzutów. Zamiast tego wolałbym szczerze i bez ogródek przedstawić obiektywny obraz sytuacji, po czym opowiedzieć o swoich własnych odczuciach. Schemat jest mniej więcej taki: „postąpiłeś tak a tak, co miało następujące skutki. Mnie jest z tym źle, bo czuję się zraniony / zagrożony / smutny / niepewnie w Twoim towarzystwie / odczuwam inne negatywne emocje”. I jeszcze, jeżeli podejrzewam, że druga osoba może zacząć wpędzać się w poczucie winy (w roli winowajcy znacznie pewniej się czuję, kiedy słyszę coś takiego): „nie mówię Ci tego po to, żebyś się gorzej poczuł, tylko żebyś miał świadomość, co było źle w Twoim zachowaniu i jak ja się z tym czuję”.
Takie postawienie sprawy ma tę zaletę, że przedstawia problem bez wysuwania oskarżeń i bez krytykowania kogokolwiek z jakiegokolwiek powodu. Jedyne emocje, które zostały przedstawione, to te odczuwane przez wypowiadającego, a więc siłą rzeczy opis ten jest prawdziwy. Nie ma „a ty zawsze jesteś taki”, nie ma podtekstów, nie ma niedopowiedzeń. To jest zdrowa podstawa, na której można budować rozwiązania zadowalające obie strony.
Wrócę jeszcze na chwilę do naprawiania fakapów. Można tu przyjąć najrozmaitsze strategie, w zależności od tego, co się zawaliło, ale jest jeszcze jedna nieoczywista rzecz: trzeba bardzo uważać z używaniem pewnego przychodzącego na myśl słowa. Tym słowem jest „przepraszam”.
Z przepraszaniem jest trochę jak ze spacerowaniem po linie: nadmierne przechylenie się w którąkolwiek stronę może spowodować utratę równowagi i negatywne konsekwencje. Zacznę może od mniej oczywistego przegięcia, czyli od nadużywania przeprosin.
„Przepraszam” to słowo-wytrych. Uchodzi za grzeczne i właściwe, więc istnieje pokusa, żeby go nadużywać. A im częściej się go używa, tym bardziej ono się wyciera, stając się bezwartościowym, nic nieznaczącym dźwiękiem. Osoba, która za często słyszy „przepraszam” pod swoim adresem, prawdopodobnie ma go po dziurki w uszach. Co gorsza, łatwo wpaść w mylne przeświadczenie, że powiedzenie „przepraszam” załatwia sprawę albo przynajmniej czyni pierwszy krok w tym kierunku. Tymczasem nie czyni. W najlepszym razie, w swojej niewytartej postaci, słowo to niesie mniej więcej taki przekaz: „uznaję się winnym zaistniałej sytuacji i nie czuję się dobrze z tym, że tak się stało; przykro mi i chciałbym, żebyś mi wybaczył”. Problem z tym jest dokładnie taki sam, jak poprzednio: egoistyczność. To się skupia na emocjach wypowiadającego, zamiast na rozwiązaniu problemu.
Tak więc pierwsza wersja niniejszej notki stwierdzała kategorycznie, że „nie należy przepraszać za to, że się coś spieprzyło”. I w ten sposób wpadłem w drugą skrajność. Bo zaskakująco wiele jednostek nie potrafi lub nie chce przyznawać się do błędu, w związku z czym taka umiejętność jest uważana za cenną. Jak w tym blablerowym wątku [3], który wpadł mi w oko zupełnym przypadkiem:
Pokrzywdzonemu jest łatwiej, kiedy wie, że traktujesz sprawę serio; oszczędza to niepotrzebnej frustracji i rozgoryczenia. Wniosek jest, jak sądzę, taki, że przepraszanie jest ważne i potrzebne, ale trzeba mieć świadomość niebezpieczeństw, jakie się z nim wiążą, zachowywać je na sytuacje, w których obie strony czują się z nim lepiej, i stosować oszczędnie, aby uniknąć dewaluacji.
Jeśli masz nawyk irytującego przepraszania za każdą duperelę, to z moich obserwacji wynika, że znacznie łatwiejsze od wykorzenienia jest zastąpienie go innym, pożytecznym nawykiem. Otóż zamiast „przepraszam” warto nauczyć się mówić „dziękuję”; niekoniecznie w sytuacjach fakapowych, ale ogólnie w życiu. Wdzięczność można wyrażać za najdrobniejsze rzeczy i bardzo często, a mimo to jest to potężne i prawdziwe uczucie. Nie trzeba nawet adresować jej do konkretnej osoby – można emitować ją w nieokreślonym kierunku, rozciągając na cały świat, i też działa.
I tu kończy się krótki kurs zawalania. Wszyscy zawalamy coś od czasu do czasu. Dobra wiadomość jest taka, że jeśli wszyscy żyją i nikt nie doznał trwałego uszczerbku na zdrowiu, to sytuacja prawdopodobnie jest naprawialna.
Powodzenia w naprawianiu!