Autobus zjeżdżający z gór wysadza nas na przystanku u bramy starego miasta. Dokładniej w południowo-zachodniej części, konstatujemy spojrzawszy na mapę. Określenie "brama" w tym miejscu jest przenośne: funkcję bramy pełni rondo wyłożone pół asfaltem, pół brukiem; mur, który kiedyś otaczał miasto, jest teraz rozkopanym rowem, z którego zaczynają wyrastać fundamenty nie wiadomo czego.
Według mapy, hostel mieści się na starówce, we wschodniej części, tuż przy granicy. To jakieś półtora kilometra stąd. Wciąż nie wiemy, czy mają wolne miejsca (taki urok trampowego wyjazdu: nigdy nie wiesz, gdzie będziesz spać jutro) – iść tam od razu czy najpierw zadzwonić? Nie jest daleko, ciepły wieczór zachęca do spaceru. Zabieramy plecaki i ruszamy.
Miasto tętni życiem, jest gwarno, ludzie siedzą w knajpach albo niespiesznie przechadzają się od jednej do drugiej. Po kilku minutach docieramy do ulicy wyglądającej jak główny deptak. Na środku placu, między konarami drzewa rozsiadł się kot, drzemiąc i niewiele sobie robiąc z rzeczywistości. Dwa inne krążą między turystami w nadziei na darmowe żarcie. Jeszcze jeden rzut oka na mapę.
– You need help? – z zamyślenia wyrywa mnie jakiś głos.
– No, thanks, I'm fine. – odpowiadam, odsuwając się na wszelki wypadek. Ludzie tu bardzo chcą być pomocni, co czasem bywa irytujące: wystarczy przez chwilę wyglądać na zagubionego.
Powinniśmy pójść na północ, wzdłuż tego deptaku, a potem po jakichś dwustu metrach skręcić w prawo i iść cały czas prosto. Ulica, skręcając łukiem o dziewięćdziesiąt stopni z powrotem na północ, wyprowadzi nas w końcu na przecznicę, przy której jest hostel, a stamtąd już tylko dwa kroki. Odrywamy wzrok i obiektyw aparatu od śpiącego kota i ruszamy dalej, zgodnie z planem schodząc z deptaku za McDonaldem.
I wchodzimy w portal prowadzący do innego świata.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to znacznie mniej przechodniów; ale to jasne – przy tej ulicy prawie nie ma kawiarń, więc wszyscy siedzą przy deptaku, gdzie koncentruje się nocne życie. Przecinamy małe rondo na przełaj. Dalsza część ulicy nie jest oświetlona, tylko gdzieniegdzie w oknach palą się światła. Uliczka jest wąska, na szerokość jednego samochodu, z wąziutkim kawałkiem chodniczka z jednej strony: prawie trzeba się przytulać do budynków, gdy coś przejeżdża. Stare szyldy na pozamykanych zakładach wyglądają na nieodnawiane od lat. Uśmiechamy się na widok jednego z nich głoszącego NO BORDERS. Jakże adekwatne.
Dalej po prawej stronie ciągnie się mur pokryty graffiti, a po lewej nie ma już świateł w oknach. A jeszcze chwilę potem nie ma już nawet okien. To znaczy są, ale zabite deskami albo z powybijanymi szybami, za którymi piętrzą się sterty gruzu i drewnianych płyt. Noc jest bezchmurna, księżyc w pełni plus łuna znad żywej części miasta sprawia, że wszystko wyraźnie widać.
Wchodzimy w zakręt; więc już niedaleko. Mijane przecznice z jednej strony są ślepe, zakończone zasiekami z wielkich metalowych beczek, darni i drutu kolczastego. Granica. Tędy tylko koty przemykają się niezauważenie między przerwami w barykadzie.
Wychodząc na przecznicę hostelową mijamy ostatni fragment zasieków, obok którego, na ogrodzonym drucianą siatką posterunku na przestrzeni nie większej niż dwa na dwa metry, stoi żołnierz z karabinem. ONZ-owski? To nie może być łatwe, tak stać godzinami, bezczynnie. Zastanawiamy się, jak często zdarza się, że im odbija i zaczynają strzelać do przechodniów.
I absurdalna wydaje się myśl, że wciąż jesteśmy w mieście, które jest stolicą państwa członkowskiego UE. Ale to prawda. Jest tylko jedno takie miasto.
Λευκωσία.
Lefkoşa.
Nikozja, ostatnia podzielona stolica świata.
Drewniane drzwi są zamknięte na klucz, ale w oknie świeci się światło. Zaglądam: duże, nieumeblowane pomieszczenie to zapewne to, co strona internetowa szumnie nazywa salą konferencyjną. Ktoś się tam snuje i gotuje herbatę. Po chwili drzwi otwierają się.
– Hello, would you have two beds available for tonight?
– No, no place. – Młody człowiek słabo mówi po angielsku.
– Not even a free scrap of floor? We have sleeping bags. – upewniam się.
– Sorry, no.
Trudno. Wracamy niedaleko punktu startowego, gdzie w hotelu Delphi znajdujemy pokój dwa razy droższy, ale za to na najwyższym piętrze i z niezłym widokiem na stare miasto z tarasu. Na horyzoncie za gruzami powiewają flagi Turcji i TRNC, Cypru Północnego.