W zasadzie powinienem nie lubić Wolfe’a i „Księgi Nowego Słońca”, bo nie przepadam za oniryzmem. Wolę wiedzieć – albo przynajmniej domyślać się – o co chodzi, dlaczego wydarzenia mają miejsce i co z czego wynika, niż mierzyć się z lotnymi widziadłami, których znaczenie może wyjaśni się za kilkaset stron, a może wcale. Ale jest coś trudno uchwytnego w tych książkach, co mnie do nich przyciąga na przekór wszystkiemu. Styl? Język? Osobisty sentyment? Wrażenie obcowania z czymś mądrym, do czego potrzebuję doskakiwać? A może to, że mimo całej masy niewiadomych kawałki treści układają się w logiczny ciąg na tyle wyraźny, żeby chcieć za nim jednak podążać? W „Mieczu…” jakby wyraźniejszy niż w poprzednich tomach. Pewnie przeczytam też „Cytadelę Autarchy”, ale nie od razu.