Może i to ma sens, żeby nie spisywać wrażeń z lektury na bieżąco? Po kilku miesiącach one nie są wprawdzie tak żywe i wyraziste, ale za to lepiej widać, co zaciera się w pamięci, a co zostaje na dłużej.
Z „Miniaturzystki” został ze mną świetnie odmalowany obraz położenia żyjącej w XVII wieku młodej kobiety, świeżo wżenionej w amsterdamską bogatą rodzinę kupiecką: jej relacje z mężem, z innymi osobami zamieszkującymi nowy dom, z nowo poznawanymi znajomymi; proces kształtowania się i przeobrażania tych relacji i wchodzenia bohaterki w wielkomiejską socjetę; wreszcie odkrywanie granic możliwości własnego działania i kierowania swoim życiem. Zostało też ze mną wrażenie Amsterdamu jako miasta chłodnego i nieprzyjaznego.
Sama fabuła nieszczególnie mnie porwała; wątek tytułowej miniaturzystki wydał mi się nieco na siłę doklejony do akcji, a nie wpleciony w nią organicznie. Ale też nie to wydaje mi się w tej książce najważniejsze. Jako powieść obyczajową o społeczeństwie czytało mi się to dobrze. Trochę przypomina mi „Targowisko próżności”, choć brak tu takiej jak u Thackeraya potoczystości i rozmachu.
7/10 (krzepkie).