11. Terry Goodkind, Gniazdo

Goodkinda znam z „Miecza Prawdy”, cyklu, który doczytałem jakoś tak do siódmej części. Pamiętam, że z tomu na tom podobało mi się coraz mniej, bo ileż w końcu razy główni bohaterowie mogą wplątywać się w coraz nowe tarapaty i ocalać świat od kolejnych szwarccharakterów – aż w końcu w szóstym tomie przyszedł twist, bo autor postanowił zrobić z książki traktat polityczny. Było to przerysowane, czarno-białe i naiwne, ale też była w tym jakaś świeżość.

„Gniazdo” mi trochę przypomina tamtą książkę. Niby to thriller kryminalny z galopującą akcją, ale autor próbuje się zmierzyć w nim z fundamentalnym pytaniem o źródło zła – i wkłada w usta jednego z bohaterów teorię próbującą na nie odpowiedzieć. W fabułę wpleciony jest wykład tej teorii i momentami czyta się to jak moralitet albo manifest kryminologiczno-psychologiczno-informatyczny (niezbyt przekonujący, dodajmy), a tempo akcji zwalnia do zera.

A jednak przy czytaniu zdarzyło się parę razy, że odłożyłem książkę na chwilę, żeby się zadumać. Jest w tym wartość. Jest też klimat i nieźle się to czyta.

Minus za wątek miłosny, sztampowy i przewidywalny do bólu. 6/10 (takie se).