Pierwsza powieść z „Projektu Szekspir” i zarazem pierwsza książka Nesbø, którą przeczytałem. Mam mocno mieszane myśli.
Podobał mi się sztafaż. Mamy tu prawie wszystkie postaci z oryginału, w nieznacznie zmienionych rolach: Duncan jest komendantem policji, Makbet, Banko, Makduf i inni – policjantami, Hekate – bossem gangu narkotykowego, Trzy Wiedźmy – dealerkami, a Lady Makbet – właścicielką kasyna. Pomysł smakowity, a pościgi, strzelaniny i wartka akcja, w której trup ściele się gęsto – gwarantowane. Pod tym względem autor nie zawodzi. Można się poczuć, jakby oglądało się film akcji, zwłaszcza że Nesbø ucieka się do całkiem kinowych trików. To też może się podobać.
Parę rzeczy mnie nie przekonało. Akcja rozgrywa się prawie w całości w bliżej nieokreślonym mieście, którego nazwa nigdy w powieści nie pada, w jakimś fikcyjnym państwie (można się domyślać, że przypominającym Stany, choć ze szkockimi nazwami geograficznymi), którego stolica nazywa się Capitol. Zaskakująco przeszkadzała mi ta fikcyjność, oderwanie od rzeczywistości. Granice świata książki wyznaczają granice miasta, co uniewiarygadnia przekaz (raz, że poza miastem o świecie przedstawionym nie wiadomo prawie nic i ta czarna dziura jest niemal namacalna, a dwa – że gdyby to faktycznie były Stany, to nie wierzę, żeby przy takiej skali lokalnego smrodu nie interweniowali federalni).
To jednak drobiazg. Większy problem miałem z tym, co w dużej mierze stanowi o wartości tragedii Szekspira: z warstwą psychologiczną, z przemianą Makbeta z oddanego funkcjonariusza w bezwzględnego psychopatę, z relacją między Makbetem a Lady. Powiem krótko: to mnie nie przekonuje. Walka Makbeta z wewnętrznymi demonami, u Szekspira niemal namacalna w monologach i strzępkach myśli, u Nesbø wypada płasko i niewiarygodnie; to zaś, co u Szekspira ledwie zarysowane, w wersji powieściowej jest przejaskrawione i sprawia wrażenie karykatury.
Na koniec przeczytałem oryginał. Warto. Będę też tak robił z następnymi projektoszekspirowymi książkami. Jeśli chcecie przeczytać Makbeta, czytajcie raczej „Makbeta”, a nie „Macbetha”. (Uwaga na tłumaczenie: omijajcie z daleka Słomczyńskiego i czytajcie Barańczaka, ew. Paszkowskiego.)