28. J. K. Rowling, Harry Potter i więzień Azkabanu

Drugie po nie tak znowu wielu latach podejście do Harry’ego Pottera, tym razem w tłumaczeniu i tym razem udane.

O Harrym Potterze napisano już chyba wszystko, więc wydłubię tylko kąski, które mi szczególnie smakowały albo budziły zniesmaczenie. Tych drugich jest mniej i wynikają głównie z mojego przyzwyczajenia: przywykłem, że magia w fantasy jest czymś poważnym, czymś, przed czym odczuwa się naturalny respekt. A tymczasem… różdżki? Miotły? I zaklęcia składające się z dwóch słów z wykoślawionej łaciny? Serio?

No właśnie nie serio, bo to ma być fantasy dla dzieci. I jako taka sprawdza się świetnie, trzeba tylko uruchomić swoje wewnętrzne dziecko i przymrużyć oko pod odpowiednim kątem (albo założyć odpowiednie okulary. Oculus reparo!)

A najbardziej chyba mi się podoba to, że te książki są takie na wskroś brytyjskie. Każdy, kto kiedykolwiek wszedł do brytyjskiego pubu albo starego sklepu, wie, że jest to doświadczenie magiczne samo w sobie. A Rowling doskonale rozumie tę magię i wysyła ją na naturalny następny poziom z peronu 9¾ na King’s Cross.

Jestem też wielkim fanem słowniczków zamieszczanych na końcu każdego tomu. Andrzej Polkowski tłumaczy tam nie tylko, skąd się biorą te czy inne słowa, ale też uzasadnia niektóre swoje decyzje translatorskie. Brawo!