Mówi się czasem, że zapamiętujemy wszystko, co rejestrują nasze zmysły. Nawet jeśli wydaje się, że jakieś mało z pozoru znaczące zdarzenie z przeszłości odeszło w zapomnienie – bywa, że ni stąd ni zowąd przypominamy je sobie pod wpływem nowych zmysłowych doznań albo skojarzeń. I właśnie czegoś takiego ostatnio doświadczyłem, odłożywszy na półkę właśnie przeczytany „Traktat o łuskaniu fasoli” Wiesława Myśliwskiego.
To było jakieś cztery, może pięć lat temu; siedziałem wtedy w którymś ze stołecznych Sphinxów, jedząc obiad. Między jednym a drugim kęsem moje uszy wychwyciły znaną melodię, której zdecydowanie nie spodziewałem się usłyszeć w radiu „pod kotleta”. Pink Floyd. Który utwór Floydów może puszczać popularna rozgłośnia? „Money”? „Another Brick In The Wall, Part II”? Może od wielkiego dzwonu „Wish You Were Here”? Nie, to był utwór z jednego z najposępniejszych, najmniej podkotletowo wtapiających się w tło albumów (a przy okazji mojego ulubionego). „The Gunner’s Dream” z płyty „The Final Cut”.
Jest taki moment w tym utworze, kiedy przeciągłe „...and hold on to the dream” Watersa zanika przechodząc w długie solo saksofonowe. I właśnie wtedy usłyszałem ten saksofon inaczej. Do tej pory wydawało mi się, że harmonijnie współbrzmi z resztą, teraz jednak wybijał się, skrzeczał, zaznaczał się niespokojnym dysonansem. Mniej miło, ale może bardziej pasująco do nastroju utworu. Niepokój, niejasne wrażenie czegoś utraconego, co już nie istnieje. Ot, szybko wietrzejąca emocja, ale w uśpieniu przetrwała lata.
I obudziła się z ostatnią stroną „Traktatu...”.
Blurb na okładce mówi o „drążeniu Tajemnicy”, o „nieszukaniu łatwych rozwiązań”, o „metafizyce”. Może tak, ale nie to zapamiętam. Zwłaszcza że sama fabuła nie jest zawiła: oto u starszego pana zjawia się przybysz poszukujący fasoli do kupienia; fasolę ma ów pan tylko niełuskaną, więc zaprasza nieznajomego do domu i podczas całodziennego wspólnego łuskania snuje monolog – opowieść o sobie. O wspomnieniach z dzieciństwa, o rzece i lampie naftowej. O strasznych doświadczeniach wojny. O trudnych powojennych czasach odbudowy. O ciężkiej pracy elektryka i, tak, tak, o saksofonach. A także o kapeluszach i psach. Jest ten monolog bardzo naturalny i pozbawiony śladu pretensjonalności (i w tym tkwi jego siła: przywodzi mi na myśl równie mocne i proste „Requiem” Achmatowej), a mimo to zmusza do myślenia i zadawania pytań.
Jeśli przyjąć definicję prozy Włodka Holsztyńskiego (parafrazuję: proza to taki tekst literacki, w którym autor podaje 90% obrazu, zostawiając czytelnikowi zbudowanie sobie pozostałych 10%; ta definicja stawia prozę w opozycji do poezji, w której ta proporcja jest pół na pół – te procenty są oczywiście umowne, ale dają pewne wyobrażenie o roli czytelnika), to na tej skali „Traktat...” sytuuje się gdzieś pomiędzy. Bo jest niedopowiedziany, bo budzi wątpliwości, bo pozwala zajrzeć do niedookreślonego świata, który nie jest moim światem.
Ale podoba mi się. Bardzo polecam.