💾 Archived View for magicznylas.pl › gemlog › 78_100.gmi captured on 2024-08-31 at 11:29:24. Gemini links have been rewritten to link to archived content
⬅️ Previous capture (2023-12-28)
-=-=-=-=-=-=-
kiedyś...
O Skorpionie i roztoczańskich wąwozach czytałem dawno temu, jeszcze w czasach, gdy namiętnie udeptywałem asfalt. Wtedy była to dla mnie fantastyka biegowa, biegowy thriller, film o grupie masochistów skazujących się na godziny męczarni w białym piekle. Niepojętym było dla mnie to, że kilkudziesięciogodzinne bieganie w niesprzyjających warunkach terenowych może sprawiać przyjemność, bo przecież nic nie mogło przebić tak lubianych przeze mnie porannych wybiegań po wygodnych, parkowych alejkach. Postukałbym się po czole gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że kiedyś stanę się jednym z tych masochistów, że zamienię jogging o świcie na wielką, zimową przygodę.
Poniżej kilka zajawek z tej zacnej imprezy. Zrzut z wydarzeń, garść przemyśleń.
Punkt podbijam po godzinnym błądzeniu. Klasyczny błąd w moim wykonaniu. Zamiast nawigować od samego początku, od odliczania na starcie, uczepiam się dużej grupy biegnącej przede mną. Potem wylatujemy w kosmos. Brak odniesienia i pomysłu na odnalezienie PK powoduje chaos. Dopiero po jakimś czasie jedna osoba przejmuje inicjatywę i wyprowadza nas z opresji. Jestem zły na siebie. Od momentu podbicia PK nawiguję na własną rękę, aż do miejsca, gdzieś pomiędzy PK 5 a PK 6, gdzie trafiam na ścieżkę wydeptaną w śniegu przez dziesięcioosobową czołówkę, która toruje drogę prowadzącą od punktu do punktu.
W mojej krótkiej przygodzie z InO nie spotkałem się z tak trudną nawigacyjnie trasą. Moje skromne doświadczenie i umiejętności zostają wystawione na ciężką próbę. Przeloty pomiędzy punktami nie są oczywiste, a opis punktów nie wróży nic dobrego: początek wąwozu (na górze), rozgałęzienie wąwozu (na dole), początek wąwozu (na górze), szczyt wzniesienia. Zatęskniłem za opisówką z Włóczykija. Do tego pojawiają się punkty stowarzyszone z określonym PK, za których podbicie grozi kara czasowa.
W końcu mogę przetestować ten orzeźwiający napój Indian Tarahumara w warunkach ekstremalnych. Iskiate przyrządziłem gęste, zawiesiste, z myślą o ewentualnym rozcieńczeniu go na trasie. Do półmetka opróżniam niecałą połowę litrowej butelki, po czym uzupełniam wodą. Nawet rozcieńczone nie traci swoich właściwości. Pokonuję 56 kilometrów w jedenaście godzin. Przez ten czas wypijam półtora litra Iskiate i pociągam kilka łyków wody z bukłaka. Nie odczuwam pragnienia, a po wypiciu napoju Raramuri wyraźnie wracają mi siły i chęć do biegu. W rankingu napojów izotonicznych pojawia się nowy prowadzący – Iskiate.
Mam taką skłonność, że nie potrafię trafić z właściwym ubiorem w warunki panujące podczas zawodów. Zazwyczaj ubieram się za ciepło, a potem muszę dźwigać w plecaku, koleinie ściągane warstwy. Przyznam się, że podczas treningów też mi się to zdarza. Nie wiem dlaczego? Może, dlatego, że tak lubię ciepełko. Jednie w lecie ubieram się właściwie, ale tylko dlatego, że ubiór ogranicza się do krótkich legginsów i koszulki.
Tym razem trafiam w dziesiątkę. Na garb wrzucam – książkowo – trzy warstwy: koszulkę Brubecka, zimową bluzę od sponsora (uszytą przez firmę Quest Sport), lekką wiatrówkę Dobsoma. Do tego legginsy zimowe uszyte przez firmę Quest Sport, na stopy skarpety Columbia New Pagora, buty I8 Flyroc 310, na głowę buff. Ten komplet daje mi komfort termiczny podczas biegu pomiędzy drzewami, w zimnych wąwozach czy też, kiedy pokonuję przelot pomiędzy PK prowadzący przez pola.
Skoro jestem przy polach, warto o nich wspomnieć. Dzielona przez pokolenia ojcowizna, zamieniona w długie, acz wąskie pola pokrywające wzgórza niczym koc uszyty z prostokątnych, wąskich łatek. Oddziela je zasypana śniegiem głęboka miedza. Pokonywanie miedzy sprawia najwięcej trudności. Zdradliwa, jeden niewłaściwie odmierzony krok i zapadam się po pas w śniegu. Zabawa zaczyna się, gdy trawersując stok wzgórza, układają się niczym tarasy. Wspinam się na kolanach, uważając, aby nie zsunąć się w głęboką miedzę. Koszmar? Wtedy, podczas pokonywania tej cholernej przeszkody, miałem ich dość. Z rozkoszą wbiegłem na zasypany śniegiem asfalt. Dziś z perspektywy czasu, wydają mi się tym smaczkiem, który sprawia, że Skorpion to impreza inna niż te, w których startowałem do tej pory.
Kiedy w oddali widzę łunę świateł, to Batorz, wtedy przyspieszam. Dobiegam do PK, gdzie spotykam prawdziwego minimalistę, bez czołówki i kompasu, w dodatku jego mapa zamieniła się w mokry zlepek papieru. Naprowadzam go i radzę, aby biegł w stronę świetlistej łuny. Po tym przedziwnym spotkaniu nachodzą mnie wątpliwości. Cholera, co jest? Skoro facet dotarł aż do ostatniego punktu kontrolnego bez mapy i w dodatku gdzieś tam zgubił kompas, to czy ta, ponoć, trudna nawigacja jest faktycznie trudną. A może to moje umiejętności są na niskim poziomie i nie potrafię sobie dać rady? Później, w drodze do domu, Irek rozwiewa moje wątpliwości.
Skorpiona ukończyłem z czasem 10:55, po doliczeniu dziesięciominutowej kary za skreślenie w karcie startowej, ostatecznie ląduję na dziesiątym miejscu. Ze startu jestem bardzo zadowolony, biorąc pod uwagę to, że miałem półtoramiesięczną przerwę spowodowaną kontuzją, to osiągnąłem niezły wynik. W przyszłym roku chciałbym zmierzyć się z trasą stukilometrową. Na samą myśl o spędzeniu ponad doby na trasie zawodów, przechodzą mi po plecach ciarki. To będzie przygoda, to będzie wyzwanie! Do zobaczenia za rok!
[078/100]