💾 Archived View for magicznylas.pl › gemlog › 54_100.gmi captured on 2024-08-25 at 00:18:49. Gemini links have been rewritten to link to archived content
⬅️ Previous capture (2023-11-14)
-=-=-=-=-=-=-
kiedyś...
Na stronie Marka Swobody, w galerii postaci, znalazłem swoją fotkę i czas z wrocławskiego maratonu. To był mój debiut. Pamiętam dokładnie jak po 30 km rozbiłem się o ścianę, a moje marzenia o złamaniu 4 godzin rozprysły się na wszystkie strony świata. Gdybym tylko wiedział, że powtarzanie mantry „ukończę poniżej 4 godzin”, nie pomoże, jeśli się nie jest odpowiednio przygotowanym, zaoszczędziłoby mi to sporej dawki bólu. Wystarczył systematyczny trening, odrobina zacięcia i ukończyłbym tę imprezę z trójką z przodu.
Dziś jestem posiadaczem nowej, superodpicowanej życiówki. Zdobycie jej było niemałym wyzwaniem. Napisałem kiedyś, że nie mam talentu i muszę pracować dwa razy więcej niż inni, aby móc się z nimi równać. Poświęciłem pół roku na trening, aby pojechać do pełnego kontrastów miasta Łodzi i odebrać, co moje – czas, na który zasłużyłem uczciwie, bez drogi na skróty, bez stosowania cudownych sposobów, bez powtarzania bezsensownych mantr.
Nie napiszę kolejnej relacji z maratonu. Jest ich w sieci pełno. Podzielę się z Wami wrażeniami, tym co najbardziej utkwiło mi w pamięci. Króciutko…
Pabianice. To moja miejscówka i baza noclegowa na czas łódzkiego maratonu. Mieszkam na zachodzie kraju, na ziemiach odzyskanych. Nie ma u mnie blokowisk, pomiędzy którymi ukryte są małe drewniane domki. Jedna, dwie izby, woda na korytarzu, sławojka gdzieś z tyłu budynku. Uzmysłowiłem sobie, że za mało podróżuję, że za mało widziałem. Jest tyle ciekawych miejsc do odkrycia. Czas coś z tym zrobić.
Kontrast pomiędzy nowym a starym, czystym, a brudnym, bogatym, a biednym jest olbrzymi. Nikt tak jak architekt miasta ci nie pokaże. Tomek zabrał mnie do Manufaktury. Oprowadził, opowiedział historię fabryki, pałacu Poznańskiego. Jestem pod wrażeniem architektury, kunsztu budowniczych. Połowę życia mieszkałem w wielkiej płycie, to uczuliło mnie na piękno drobnych detali. Doceniam i dostrzegam je nawet w starych ruderach, które były kiedyś pięknymi budynkami. Zauroczyły mnie modernistyczne oraz eklektyczne kamienice. Natomiast zniechęciła bryła Atlas Areny i tego czegoś, co było kiedyś stadionem ŁKSu. Kontrasty…
Nie lubię tłumów. Nie przepadam za biegami ulicznymi. Po co startuję? Aby się sprawdzić.
Ruszamy, biegnę, mijam kolejne kilometry, ale myślenia nie wyłączam, tutaj potrzebna jest odpowiednia taktyka. Gram va banque i muszę mieć jasny umysł, aby zgarnąć całą pulę. Do tego staję się nieoficjalnym zającem. Startuję wspólnie z Sabiną, która planuje zgarnąć czas 3:20. Bardzo się cieszę, że biegniemy razem, Sabina jest niesamowita i na pewno nie pozwoli mi się obijać.
Nie czuję klimatu maratońskiego święta. Nie ekscytuję się. Jest stres, to oczywiste. Czuję, że tutaj nie pasuję. Zrobię swoje i wracam do domu. Zrobię swoje i wracam do Magicznego Lasu, trailu i ukochanego ultra. Ale póki, co muszę ten ostatni raz wysilić się niewyobrażalnie mocno i dobiec do mety. Tam czeka na mnie moja życiówka.
Nie pamiętam wielu momentów, byłem skupiony na tym, co przede mną. Wprowadzałem strategię w życie. Na zbiegach przyspieszałem nieznacznie, zbierając zapas sekund, podbiegi starałem się brać w stałym, lecz o kilka sekund niższym tempie.
Próbuję przywołać w pamięci charakterystyczne szczegóły z trasy. Trudno jakoś. Był tłum, potem znikł, biegliśmy w trójkę, za jakiś czas w dwójkę. Jedyne, co ciągle widzę, to tablice z oznaczeniem długości trasy.
Kiedyś skupiałem się na zajebistości. Fajnie było być maratończykiem i świrować przy kibicach. Przyspieszałem wtedy i biegłem przy nich niczym gazela. Maniek, pamiętasz nasze żarty podczas treningów: wypinamy klaty i sprężystym krokiem, niczym Oryksy, śmigamy obok tych pań? Świrowanie mi teraz nie w głowie. Ultra leczy z głupoty i uczy pokory, a zasady, jakimi się kieruję, stosuję zawsze, bezwarunkowo.
Było głośno. Kibice dali czadu. Ich zaangażowanie było niesamowite. Brazylijskie bębny – kiedy przebiegałem obok bębniarzy, po plecach przechodziły mi ciarki.
36 kilometr, punkt żywieniowy. Przechodzę do marszu, muszę spokojnie wypić kilka łyków wody. Picie podczas biegu jest niewygodne, cały lepię się od rozlanego izotonika. Wypijam szybko kubek wody i zrywam do biegu. Zaczyna boleć, ale czuję moc. Załapuję pozytywny wkurw, to działa przyciąganie mety. Przede mną balon oznaczający nawrót. Chwilę później, wkurw i cały zapał zostaje zabity przez długi podbieg i wiatr wiejący w twarz.
Może wyda się to głupie, ale mam takie sposoby na oszukanie mózgownicy. Kiedy wymiękam na podbiegach, wyobrażam sobie, że biegnę z górki, a kiedy wieje mocny wiatr, że jestem przezroczysty. Śmieszne? Ale działa.
Z korespondencji do Ilony:
Wiesz, ja chyba wolę jak boli podczas ultra niż podczas maratonu.
Kiedy biegam ultra, zaciskam zęby i robię swoje. Jest czas, aby odsapnąć, zamknąć oczy i zresetować zmęczony mózg. Otoczenie uspakaja, a cisza koi. Podczas maratonu, jest się ciągle na wysokich obrotach. Cały czas kalkuluje, odgrywa grę taktyczną. Niepewność tego, co będzie po 36 kilometrze stresuje. Świadomość potencjalnego zderzenia ze ścianą, nie pomaga w biegu.
Cóż to był za finisz! Wbiegając do Atlas Areny zostałem pozytywnie zaskoczony. Wydałem z siebie ciche: o kurwa! I wbiegłem po czerwonym dywanie, wśród dymów i laserów, na metę.
Jakiś czas temu, na facebookowym profilu łódzkiego maratonu, napisałem, że pamiątkowa koszulka jest słaba. W jakiejś tam cząstce udało mi się poznać Łódź. Czuję klimat tego miasta. Rozumiem intencję organizatorów i projektanta. Pokornie przepraszam, już wiem, że minimalistyczny rzut na Pietrynę doskonale puentuje łódzki maraton.
[054/100]