💾 Archived View for magicznylas.pl › gemlog › 47_100.gmi captured on 2024-08-25 at 00:17:01. Gemini links have been rewritten to link to archived content

View Raw

More Information

⬅️ Previous capture (2023-11-04)

-=-=-=-=-=-=-

↩ [home]

kiedyś...                                       

2011?

Taaa… odwlekałem, odwlekałem, ale czy można uciec od nieuniknionego?

Jest 4 stycznia 2011 roku. Jak każdy szanujący się blogujący biegacz, powinienem podsumować stary 2010 rok i przedstawić swoje przewspaniałe plany na rok, który właśnie nastał. Wspominając przeszły rok, w dobrym tonie jest przedstawić w statystykach, biegowy (i nie tylko) dorobek. Ile to kilometrów przebiegłem, w jakich imprezach uczestniczyłem, czy poczyniłem niebywałe postępy, czy może nastąpiła stagnacja, a progres to tylko słowo wywołujące dreszczyk emocji. Przywołując w pamięci wydarzenia biegowe i okołobiegowe, popadam w zadumę. Nie widzę liczb, wykresów, tabel, ułamków planu treningowego. Nie widzę czasów, liczby ukończonych maratonów, życiówki w halfie. Widzę krajobrazy, twarz rozgrzewa wschodzące słońce. Czuję, jak pulsują mi napuchnięte, zmęczone stopy, czuję ból, czuję chłód nocy i wilgoć poranka, czuję zapach lasu, smak izotonika w ustach, czuję się jak podczas …

Do zmierzchu pozostało może ze 40 minut, a ja nie mogę trafić na ludzki ślad odbity w głębokim śniegu. Ścieżki, którymi biegnę są zupełnie odrealnione, akwarelowe, niepodobne do tych znanych mi z niedzielnych wycieczek. Czuję, że tracę siły, ale napieram twardo do przodu, to adrenalina robi swoje. Jestem taki nabuzowany. Bliski spełnienia. W endorfinowym raju. High!
Docieram wytrwale do dziewiątego kilometra, to koniec podbiegu, czas na galop w dół. Cały czas utrzymuje jedno tempo, mijam kolejne tabliczki oznaczające dystans. Z uporem maniaka zmierzam do mety. W pewnym momencie ten półmaraton zaczyna przypominać moje zmagania na S100. Walkę ze słabościami, figle płatane przez umysł. Robi się pięknie. W międzyczasie docieram do ostatniego podbiegu, ostatni kilometr, zbieg, moi szalejący kibice, meta. Euforia, ulga, spełnienie. Buzujące endorfiny. Teraz wiem, że warto było. Co za bieg!
Przedzierając się przez leśną gęstwinę, biegłem w kierunku następnego PK. Tutaj nastąpiło pełne zaskoczenie, ciek wodny o nazwie (czego też dowiedziałem się z map) Krzepielówka. Z małej, leśnej strugi rozrósł się do dwumetrowej szerokości strumienia i stał się nie lada przeszkodą, którą pokonałem jak tyczkarz, lądując na plecach w cholernych krzaczorach.
Potem była walka. Osłabiony chorobą organizm nie pozwalał na większe tempo. Gdy zaczął się kilkukilometrowy podbieg, myślałem, że wypluje płuca, byłem bliski tego, żeby zrezygnować. I w tym momencie przebiegła drobna osóbka w niebieskiej koszulce z napisem „biegam, bo lubię”. Ten napis; lubię gdy boli, lubię gdy jestem na skraju wyczerpania, lubię gdy serce mam w gardle a powietrze rozrywa mi płuca – nie wiem, lubię natomiast to uczucie gdy dobiegam do mety.
Drogi z Jeleniej Góry do Mysłakowic nie pamiętam. Zwracałem jedynie uwagę na to, aby stawiać w miarę delikatnie kroki. Na stopach w miejscu popękanych pęcherzy porobiły mi się brzydkie rany. Bolało jak cholera. Nie pomagały plastry z opatrunkiem, maść przeciwbólowa, ani Ibuprom Max, łykany przeze mnie w nadmiernych ilościach. Zastanawiałem się, czy ten ból jest tak wielki, czy ja może jestem, aż tak cienki. Potem dzwonił Piotrek, pocieszał, motywował, radził. Za jego radą udałem się na dwugodzinną drzemkę. Spanie na przystanku jest niebezpieczne. Przeczłapałem więc parę kilometrów za Mysłakowice, tutaj na łące nieopodal drogi, rozłożyłem folię NRC, ściągnąłem buty i skarpety, nakryłem się drugą folią i zasnąłem skulony. Obudziłem się dygocząc z zimna. Z trudem założyłem skarpety i buty. Gdy okazało się, że tempo mojego marszu to 3 km/h, po krótkiej kalkulacji, stwierdziłem, że czas odpuścić. Dokuśtykałem do Jeleniej Góry i zaległem na pierwszym przystanku autobusowym. Owinąłem się folią NRC, nie ściągając plecaka, zasnąłem.
Dogania mnie konkurencja. Trójka Niemców. Idą szybkim krokiem, pomagając sobie mocnymi wymachami ramion, jak w walkingu. Podłapuję ich metodę. Zaczynam się rozkręcać. Staram się myśleć tylko o mecie. Świat znika. W sumie po części to prawda jestem tak odwodniony, że robi mi się ciemno przed oczami. Jestem skoncentrowany na celu. Nic nie jest ważne. Jest tylko gra, między mną a pozostałym dystansem. Kto ją wygra? Tylko ja! Nie biorę pod uwagę innej możliwości! Dochodzę do Görlitz. Jest cień. Jest i 41 km. Meta przyciąga jak magnes. Ostatni wodopój. Ostatni kubek wody. Zbieram się do biegu. Odcięcie. Pamiętam już tylko finisz, ostatnie 195 metrów. Biegnę jak szalony, kibice biją brawo, jakiś facet podbiega i tuż przede mną robi zdjęcie. Zachowuję się jak wariat, wrzeszcząc wbiegam na metę. Koniec! 5:11. Jest Piotrek, jest Jacek. Paplam jak nawiedzony, przedstawicielka organizatora próbuje wręczyć mi pamiątkowy medal. Dostaję wodę. Nadal paplam, o trasie, o stopach, o odwodnieniu, o kolanach, że upał. Kurwa no przecież dobiegłem. Jeszcze nigdy tak długo nie biegłem maratonu. Chaos, chaos. I endorfiny buzujące we krwi. Koniec…
Widok powalający, jedyny, sznur świateł latarek ciągnący się od Szrenicy, aż tutaj. Jestem gdzieś przed Czarcią Amboną. Mam wrażenie jakby płonął szlak. Równocześnie, tam w dole po lewej, płonie Szklarska, dalej przede mną płoną ogniem latarni Jagniątków, Sobieszów, Jelenia, Karpacz i tak aż do Okraju. Noc w górach. Szlak goreje, bucha żarem gorących oddechów. Przede mną i za mną wibruje powietrze. Tej nocy pożaru nie ugasi ziąb znad Śnieżnych Kotłów, porywisty wiatr smagający skulone postacie na szczycie Śnieżki, zimna woda w wezbranych potokach, chmura otulająca nas na Czarnym Grzbiecie.
W Domu Śląskim tłok, gwar, dominuje turystyczna atmosfera Przejścia. W powietrzu unosi się eteryczny zapach maści rozgrzewających, w kubkach paruje gorąca herbata, zza baru dochodzą nawoływania: „Dziewięćdziesiąt trzy! Dziewięćdziesiąt, proszę odebrać dziewięćdziesiąt!” W kącie jeden z uczestników przebiera skarpety, obok inny traktuje swe kolano strugą zamrażacza. Co chwilę ktoś wchodzi, ktoś wychodzi. Czekam już zbyt długo, zaczynam się niecierpliwić, mam ochotę wrócić na szlak i dołączyć do świetlistego pochodu. Są i Oni, dotarli. Zbiera się towarzystwo. Poznaję Tego i Owego. Jest Ten i Tamta. Toczą się rozmowy, ja milczę, moje myśli są już w drodze…

Czy rok 2011 przyniesie tyle emocji, nowych doświadczeń, kolejnych wyzwań? Oby. W gruncie rzeczy zależy to tylko ode mnie. Nieśmiało czynię pierwsze zapiski, zaklepuję kolejne daty, przeglądam kalendarze startów. Poświęcam coraz więcej czasu na studiowanie map, wyszukuję coraz to nowe miejsca, estetycznie słuszne, nadające się na wycieczki biegowe.

Starty. Jeden, góra dwa biegi uliczne na dystansie 42.195 metrów. Do tego, kontrolnie dwa starty, jakaś dycha (Maniacka ?), albo półmaraton w Poznaniu. Zmierzam w stronę biegów górskich oraz BnO na dystansie 50 km (TP50). Zapisałem wstępnie kilka imprez: S100, Maraton Gór Stołowych, szereg imprez na orientację, Bieg 7 Dolin, jeśli uda się załapać na listę startową, to Maraton Karkonoski. Jednocześnie, gdzieś tam w głowie gwoździe wbija myśl: czy nie zacząć zbierać punkty potrzebne do startu w UTMB…

Wycieczki biegowe. Najbliższa już w tę niedzielę, a kolejne, nie rzadziej niż, co dwa miesiące. Oczywiście jeśli okoliczności pozwolą. Pomysłów i miejsc nie brakuje, gorzej z czasem.

Czego życzę sobie w Nowym Roku? Żeby doba trwała 48 godzin, żeby… nie, nie zdradzę, niech te życzenia pozostaną moją tajemnicą, przynajmniej przez jakiś czas.

[047/100]