💾 Archived View for magicznylas.pl › gemlog › 52_100.gmi captured on 2024-07-08 at 23:46:47. Gemini links have been rewritten to link to archived content

View Raw

More Information

⬅️ Previous capture (2023-11-14)

-=-=-=-=-=-=-

↩ [home]

kiedyś...                                       

Sudecka 100 < 12 h – porażka

Stoję na środku drogi, gdzieś pośród łąk. Za plecami zostawiłem stadion, przede mną nic innego tylko czarna otchłań, którą tnie światło latarki. Co jakiś czas mija mnie zdyszany zawodnik. Konkurenci są bezlitośni. Napierają bez opamiętania. Wiem, że oni też cierpią, że też im z bólem nie po drodze. Ale mają tyle silnej woli, aby biec przed siebie ku mecie.
Miotam się. Przed chwilą zostałem poddany największej próbie. Przebiegając przez stadion mogłem skrócić swoją mękę i zakończyć bieg. Na mej szyi zawisłby zgrabny medal, a ja mógłbym pić, jeść i odpoczywać do woli.
Mam 44 km w nogach, jestem odwodniony i brak mi motywacji. W mózgownicy dudnią dwa zdania, jak zdarta płyta ryją psychę: „Mam dość. Czas odpuścić”. A przecież miało być zupełnie inaczej. Powinienem teraz biec, mocno zaciskając zęby. Bacząc na rozpiskę, walczyć z czasem, bo przecież mam nie byle jakie zadanie do wykonania. Zamiast tego wyciągam telefon, muszę coś zrobić, zabić te głupie myśli. Łączę się z siecią i robię coś niewyobrażalnego. Loguję się na FB i publikuję status. Co za żenada! Szukam wymówki? Wytłumaczenia? Jestem słabiak.
Nie wiem, co przerwało letarg, jaka siła ruszyła mnie z miejsca. To jakby wyrwać wielkie drzewo z korzeniami.
Biegnę. Łup, łup, łup – stawiam ciężko kroki, jakbym ważył kilkaset kilogramów. Przewaga, którą zyskałem na pierwszych 30 km, stopniała podczas podejścia pod Chełmiec. Tam też poległem. Zbyt szybkie tempo, brak płynów, zgubione batony. Jeden szczegół może zepsuć całość, a co jeśli jest ich kilka? Cholerny niefart.
Łup, łup, łup. Przestałem patrzeć na rozpiskę z międzyczasami. Nie chce się dołować. Docieram do Boguszowa. Popijam, małymi łyczkami, izo z bidonu. Cholera, co jest? Wyprzedzam zawodnika, potem dwóch. Zaczyna świtać. A ja wracam do żywych.
W głowie mam zupełną pustkę. Nie ma w niej nic. Gdyby krzyknąć mi do ucha, to rozległoby się echo.
Przed Dzikowcem dogania mnie Kuba. Sam nie wiem, dlaczego nie pobiegł dalej. Ma dużo mocy i może napierać, jednak decyduje się dotrzymać mi towarzystwa. Jak się okazało, Kuba, przez przypadek zrobił dodatkowo sześciokilometrową pętelkę. Chwila nieuwagi przy punkcie żywieniowym, gdzie łączy się trasa tworząca pętlę i można pobiec w niewłaściwym kierunku. To jest dopiero pech.
Dzięki towarzystwu Kuby i temu, co powiedział: „za szybko przekreślasz te 12 godzin”, zbieram się w sobie. Mózgownica zaczyna analizować. Wdrapujemy się na szczyt Dzikowca, tam jest punkt regeneracyjny, przepak i moja paczuszka z batonami, carboloaderem, orzechami, a w termosie organizator przygotował ciepłą herbatę. Daję sobie chwilę na popas. Mam kilkanaście minut straty. Kiedy kończę ładowanie akumulatorów, z zapasem sił i nadzieją, ruszam przed siebie, na trasę, gonić Kubę, który pobiegł przodem.

Na tym skończę, bo jeszcze ta relacja zamieni się w opis bohaterskiej walki Marcina z przeciwnościami losu, z jego słabościami i wszechogarniającą go beznadzieją. A przecież tak nie było. Dla mnie to porażka na całej linii. Z całą odpowiedzialnością twierdzę, że mógłbym lepiej, szybciej i mniej boleśnie. Może i nie złamałbym upragnionych 12 godzin, czuję, że trochę mi brakuje, ale na pewno dałbym z siebie więcej.

Pomimo tego, że start w Sudeckiej 100 rozpatruję w kategoriach porażki, to uczciwie muszę przyznać, że odniosłem pewien sukces. Pierwszy raz pokonałem dystans ultra bazując na diecie roślinnej.

Arek Recław na swoim blogu, w dość niefortunnym wpisie, wysunął ciekawą teorię, jakoby niejedzenie mięsa pozbawiało człowieka agresji, wyciszało, sprawiało, że jest się życzliwszym, pogodniejszym. Konsekwencją tego faktu, było to, że podczas jednego ze startów w maratonie, bardzo szybko i bezboleśnie odpuścił. Napisał: „Lekkość, z jaką odpuściłem, brak ambicji i motywacji mnie zaskoczył”. Następnie: „Pomyślałem, że »na szczypiorku« nie będę już się bawił w bicie rekordów. Zupełnie nie chce mi się kłócić z moim ciałem. Ciało mówi ‘nie dziś’, a ja mówię ‘ok’. Żadnych negocjacji, żadnych szantażów, żadnych prób przekupstwa”. Ten stan był bardzo podobny do tego, z którym się zmagałem, choć po głębszej analizie stwierdzam, że nie do końca. Co prawda załapałem się na mega kryzys i o mały włos nie odpuściłem, to jednak, z niemałym wysiłkiem, wybrnąłem z opresji i choć nie pokonałem bariery 12 godzin, ugrałem kolejną życiówkę.

Co w takim razie zrobiłem źle? Co mógłbym poprawić? W czym leży problem i co było powodem tego, że tak bardzo mnie sponiewierała ta setka?

Pierwszy i zdecydowanie największy, to mocny i szybki początek. Bieg rozpocząłem z Sabiną, która jest niesamowicie mocna i której, jak się okazało, tego dnia łydka podawała idealnie. Biegliśmy szybko, forsownie biorąc każdy podbieg. Garmin pokazywał niesamowite tempa, na podbiegach 5:05 – 5:10/km, zbiegi: 4:25 /km. To zdecydowanie za szybko jak dla mnie. Po piątym kilometrze, na długim zbiegu, Sabina zaczęła się oddalać. Miałem jakieś hamulce, bałem się puścić galopem w dół szlaku. Może to brak odpowiedniego treningu? W tym roku nie robiłem ani razu zbiegów. Mocne tempo utrzymywałem aż do podbiegu pod Chełmiec.

Podbieg pod Chełmiec. Tutaj zabrakło punktu żywieniowego. W bidonie susza, a przede mną kilkukilometrowa wspinaczka na sam szczyt. Mogłem oszczędnie racjonować wodę. Do tego zgubiłem batony, to był kolejny gwóźdź do trumny. Odcięło mi prąd i gdyby nie towarzystwo Michała, dzięki któremu wspinaczka była o wiele mniej męcząca, to dotarcie na szczyt zajęłoby mi wiele więcej czasu.

Brak treningu pod ultra.

Od września zeszłego roku trenowałem pod kwietniowy maraton. Odwykłem od ścigania się po błotnistych szlakach, śliskich kamieniach i ostrych odłamkach skalnych. Odzwyczaiłem psychę od wysiłku, jaki trzeba włożyć w pokonanie górskiej setki. Od kwietnia do czerwca miałem kilka dobrych tygodni, aby podciągnąć formę jednak, zamiast skupić się na podbiegach i długim dystansie, trenowałem szybkość pod XLPL Ekiden, który przypadł na tydzień przed Sudecką Setką.

Pomimo niepowodzenia podczas S100, chęć złamania 12 godzin zawładnęła mną do tego stopnia, że dokonałem drastycznych zmian w kalendarzu startowym. Zamieniłem 212-kilometrową trasę Biegu 7 Szczytów na 100 km i trasę K-B-L podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Ten bieg potraktuję ulgowo po to, aby przyzwyczaić psychę i organizm do dużych obciążeń związanych z dystansem ultra. Odpuszczam poznański maraton na rzecz startu w Biegu 7 Dolin w Krynicy. To podczas tego biegu mam zamiar zostawić za sobą czas 12 godzin i zbliżyć się, jak to będzie tylko możliwe, do jedenastu. Po drodze jest jeszcze IWW, gdzie pobiegam z mapą i kompasem, to będzie ultra biegowy chillout.

Nie będę deklarować i niczego obiecywać publicznie. Startuję i „mam zamiar”, co będzie, to będzie. Bez spiny i zbędnych ciśnień. A gdyby się przy okazji udało przybiec przed 12 godzinami, to byłoby niesamowicie miło.

[052/100]