💾 Archived View for magicznylas.pl › gemlog › 56_100.gmi captured on 2024-05-10 at 10:53:28. Gemini links have been rewritten to link to archived content
⬅️ Previous capture (2023-11-14)
-=-=-=-=-=-=-
kiedyś...
Doigrałem się. Kiedy jest się na wegańskiej diecie, trzeba z należytą uwagą przygotować się do startu. Kilka zbożowych batoników z hipermarketu, garść suszonych owoców i paczka solonych orzechów to zdecydowanie za mało na trasę TP-100. Zachowałem się nonszalancko i bez szacunku do dystansu, przez to teraz cierpię. Stawiam nogę przed nogą i jak zombie sunę, półmartwy – półżywy, przed siebie. Trzy godziny temu rozpocząłem drugą pętlę. Przede mną jeszcze dziewięć punktów kontrolnych. Boli mnie wszystko, każdy mięsień, a będzie boleć bardziej. Zapowiada się fantastyczna zabawa.
Ponoć nadmiar zajęć oraz brak czasu zmuszają do działania. Człowiek, potrzebą chwili, staje się bardziej zorganizowany. Mnie zabrakło determinacji. Nie upiekłem mega smacznych ciach na sterydach, napakowanych kaloriami, które niosły mnie podczas Oriento Expresso. Nie spakowałem do plecaka tłustej pasty z awokado. Z braku czasu, i może chęci, poszedłem na łatwiznę i w drodze do bazy zawodów odwiedziłem sklep. Wszystkie te słodkości, które sobie zafundowałem, wystarczyłby gdybym zarzucał mięcho, a w skład żelaznej racji wchodziłby kawałek tłustego boczku lub wysuszonego na wiór kabanosa. Wystarczyłyby…
Kocham biegać. Uwielbiam wykonywać tę prozaiczną czynność, która przynosi mi radość oraz pozwala oderwać się od natłoku codziennych spraw. Dzięki tej czynności nauczyłem się wiele o sobie i o świecie – pomaga mi poznawać i odkrywać. Dlaczego, w tej chwili, zamiast czerpać przyjemność z biegu w pięknych okolicznościach przyrody, skazuję się na niemałą dawkę bólu? Przecież ból nie musi być wpisany w bieg.
Jestem odwodniony, a w bukłaku pozostało kilka łyków izotonika. Krwawią mi obtarte do żywego mięsa stopy. Każde podejście, to droga przez mękę. W dodatku podczas pokonywania pierwszej pętli pogubiłem się, zostając daleko w tyle. Morale spadło, pojawiły się wątpliwości, najchętniej bym odpuścił i wrócił do zaparkowanego obok bazy zawodów samochodu. Dlaczego więc to robię? Przecież mógłbym zrezygnować w każdej chwili. Nie byłoby to żadną ujmą. Wycof? Bywa. Dlaczego więc brnę uparcie w stronę kolejnego PK? Dlaczego wybieram cierpienie? Ile pytań, tyle odpowiedzi. Dlaczego? Dlatego, że się uparłem. Dlatego, że pociąga mnie balansowanie na krawędzi własnych możliwości. Dlatego, że kryzys się zdarza. Dlatego, że na drodze do punktu leży wieś, a we wsi musi być sklep – tam kupię zimny i słodki napój, który postawi mnie na nogi. Dlatego, że zawsze jest nadzieja i zawsze trzeba walczyć do końca. Dlatego, że zbyt często o tym zapominam.
Dziś ból jest konsekwencją biegu!
Cały ten start to zbiór małych i większych pechów. Zacząłem od upuszczenia czołówki. Zapakowałem klamoty do plecaka, przypiąłem numer startowy do paska, złapałem latarkę, aby wymienić baterie i… I trach. Upadła na jezdnię. Odłamało się zapięcie przy zasobniku na baterie. Udało mi się uruchomić latarkę poprzez oklejenie zasobnika taśmą klejącą. A teraz? Teraz jestem gdzieś w czarnej dupie, latarka padła, a jedyne źródło światła to odległa łuna na horyzoncie i wyświetlacz telefonu komórkowego.
Postanowiłem zbiec z góry i dotrzeć do odległej łuny. Tam, we wsi, przy świetle latarni postaram się naprawić latarkę. Ale zanim tam dotrę, po drodze mam jeden PK do podbicia.
Dookoła panuje ciemność, a nad głową szaleje wichura. Kiedy przedzierałem się, w zupełnych ciemnościach, przez las, wiatr powalił stojące nieopodal drzewo. Grzmotnęło z głuchym hukiem o ziemię – strach powalił i mnie. Klapnąłem jak długi, zasłaniając rękoma głowę. Pozbierałem się, otrzepałem, sprawdziłem, czy wszystko mam na miejscu i ruszyłem dalej.
Biegnę na ugiętych nogach, próbując wyczuć pojawiające się od czasu do czasu dziury w polnej drodze. Wiatr przygważdża mnie do ziemi, a czasami potykam się o wystający kamień. W pewnym momencie noga wpada mi w głęboką dziurę, padam na brzuch, i ryję twarzą w ziemi. W ustach czuję krew i błoto.
Kiedyś, pewien znajomy stwierdził: „im trudniej, tym fajniej”. Inny pisał o absurdalnej przygodzie w Karkonoszach, o tym jak wspólnie ze znajomymi wybrał się na biegową wycieczkę w najgorszą pogodę, jaką może życzyć tylko najzacieklejszy wróg. Ale dzięki panującej, wszechpotężnej dupówie ich przygoda nabrała większej wartości. Moja przygoda osiągnęła niebywale wysoki poziom absurdu. Dla zwykłego zjadacza chleba ociera się o głupotę. Wysoki poziom trudności nie zwiększył jej atrakcyjności. Nie, nie jest fajnie. Jest koszmarnie. Beznadziejnie. A ja, pomimo tej całej beznadziei robię swoje – nikt nie obiecał, że będzie łatwo, nikt, z uśmiechem na twarzy, nie powiedział: to tylko dłuższa wycieczka po górach, dasz radę.
Boli, bo boleć musi. Zadaniem zawodnika jest zebrać komplet punktów kontrolnych i zrobić to jak najszybciej. Jest jeszcze coś, o czym nie mówi regulamin: nie szkodzić sobie, a wręcz przeciwnie; ułatwiać, pomagać i przetrwać wyścig, nie narażając siebie na ponadnormatywne niewygody. Zadaniem zawodnika jest pamiętać o niepisanych zasadach.
Muszę ździebko odpocząć i coś przekąsić. Przechodzę do marszu, aby zaspokoić głód. Męczę się z batonami. Zaklejają usta i każdy kęs należy długo przeżuwać oraz obficie popijać. W dziurawym bukłaku zostało niewiele, zaczerpniętej z leśnego źródła, wody. Większość powoli wyciekła, zostawiając na plecach mokrą plamę. Jem i powoli wspinam się na szczyt góry. Wiatr nadal dmucha bezlitośnie, próbując urwać mi łeb. Kiedy docieram na wierzchołek, staję jak wryty. Widok na leżące poniżej rozświetlone miasteczko – jego obraz nie opuści mnie aż do końca następnego dnia, i następnego, i kolejnego, i będzie trwać w pamięci – jest nierealny, baśniowy. Tam w dole panuje niczym niezmącona cisza. Spokój.
CDN
[056/100]